W drodze na św. Górę Grabarkę - dzień 3

Data:15.06.2015 r.

  • Foto: Adam Matyszczyk

    Foto: Adam Matyszczyk

Nu dzietki wstawajte, wże do cerkwy trebo isty – usłyszałem mając jeszcze zamknięte oczy, od naszej gospodyni. Pozwoliła nam nieco dłużej pospać, sama w tym czasie karmiąc hodowane zwierzęta i wykonując inne obowiązki w gospodarstwie. Gdy pakowaliśmy się do wyjścia, opowiedziała o swojej rodzinie, prosząc o modlitwę za zdrowie. Żegnając nas na progu domu przestrzegła: - Pamiętajcie dzieci i przekażcie to swoim dzieciom, post i modlitwa duszę zbawiają.

O 7.30, nasi opiekunowie duchowi odsłużyli molebien z małym poświęceniem wody, a po nim Boską Liturgię. Wśród przystępujących do sakramentu Eucharystii byli zarówno pielgrzymi, jak i mieszkańcy okolicznych miejscowości. - Dziś rozpoczyna się post przed świętem Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny. Jak mówią święci ojcowie, ten post jest drugim co do ważności, ważniejszym nawet od postu przed Bożym Narodzeniem. Jest on krótki, zaledwie dwutygodniowy, dlatego każdy z nas powinien oddać cześć Bogurodzicy i w miarę możliwości pościć – pouczał w kazaniu ks. Marek.

Pożegnawszy proboszcza, o. Jarosława Szczerbacza i wiernych tejże parafii, ruszyliśmy na trasę najdłuższego tegorocznego etapu. Wiedzieliśmy już, że mamy dwie godziny spóźnienia. Jednak to nie był koniec niespodzianek. Z uwagi na upał wybraliśmy łatwiejszą, lecz dłuższą drogę do Narwi i zamiast planowanych uprzednio 33 km, do przejścia mieliśmy bez mała 40. Na twarzach niektórych pojawiło się powątpiewanie, czy damy radę. Zwłaszcza, że wyruszamy dopiero kilka minut po 10.

16-kilometrowy odcinek z Nowej Woli do Narwi pokonaliśmy niemal bez przerwy, bo jedynie z pięciominutowym postojem na łyk wody. Być może dla osób aktywnych i uprawiających sport to niewiele, jednak uwierzcie mi, w ponad 30-stopniowym upale, po dwugodzinnym nabożeństwie i po dwóch dniach marszu w kościach i mięśniach, to był nie lada wyczyn. Gdy w końcu usiedliśmy na cerkiewnym placu posilając się naprędce, o. Justyn rozwiał nasze wątpliwości. – Moi drodzy, musimy ruszać. W Tyniewiczach czekają na nas z obiadem.

Szanując poświęcenie tych, którzy ów obiad przygotowują, mimo zmęczenia wstajemy i idziemy dalej. Droga do Tyniewicz Dużych, choć to kolejne 8 km tego dnia, częściowo po pylącej żwirówce, minęła nadspodziewanie szybko. Przed przydrożnym krzyżem, chlebem i solą wita nas troje dzieci, recytując wzruszający i specjalnie na tę okazję przygotowany wiersz. Po krótkiej modlitwie, ks. Andrzej Kos zaprosił nas na obiad do miejscowej świetlicy.

Plac wokół świetlicy pokryty był warstwą kolorowych szeleszczących liści. Wśród nich, na rozpostartych kocach korzystaliśmy z chwili wytchnienia, przed czekającym nas kolejnym trudnym odcinkiem drogi. Siadam obok matuszki Elżbiety z parafii w Dąbrowie Białostockiej, prosząc o krótką rozmowę .- Jest to moja druga pielgrzymka. Bardzo chciałam sama sprawdzić, jak to jest nieść ten trud, jak wygląda każdy pokonywany kilometr, gdyż dotąd znałam to tylko z opowiadań. Nie powiem, że było lekko, zresztą jak chyba każdemu tu. Nie było łatwo radzić sobie ze swoimi słabościami i ze zmienną pogodą. Niemniej z modlitwą i w otoczeniu innych pątników da się to wszystko przezwyciężyć. Wcześniej nie miałam możliwości uczestniczenia w pieszej pielgrzymce na Świętą Górę Grabarkę. Najpierw byliśmy na dość odległej parafii w Ornecie, na Warmii i Mazurach. Kiedy w 2010 r. przyjechaliśmy do Dąbrowy, urodziło się nam trzecie dziecko, synek Mikołaj i rodzicielskie obowiązki uniemożliwiły mi wzięcie udziału w połomniczestwie. Baciuszka chodził wówczas sam. Namawiał mnie jednak, bym spróbowała wyruszyć razem z nim. Kiedy Mikołaj skończył 4 lata, wraz z siostrami został pod opieką babci i poszłam - pierwszy raz. Dlaczego idę? Idę z prośbą o zdrowie dla całej rodziny, w podziękowaniu za cały miniony rok i by Bóg błogosławił nam na kolejne lata. Moją taką cichą intencją jest też to, by jak najszybciej udało się rozpocząć budowę cerkwi w Augustowie. Myślę że w tej kwestii mam prośby identyczne jak mój baciuszka – uśmiecha się.

Ojciec Marek jest proboszczem augustowskiej parafii i wikariuszem wspólnoty wiernych w Dąbrowie Białostockiej. Od lat czyni starania, by w Augustowie powstała świątynia z prawdziwego zdarzenia. Większość formalności jest już załatwiona i być może jeszcze w tym roku uda się rozpocząć budowę.

Czy bycie matuszką ma jakiś wpływ na decyzję o uczestnictwie w pielgrzymce oraz na jej przebieg?

- Dla mnie, jako osoby, nie ma to znaczenia. Chciałam pójść, po prostu, sama dla siebie. Być może inni uważają, że z racji bycia żoną baciuszki powinnam, ale to nie było istotą mojej decyzji. W trakcie pielgrzymki faktycznie jestem nieco inaczej postrzegana i choć umówiliśmy się z większością, że nie mówimy do siebie per pan, pani, to jest mi miło, gdy ludzie mówią do mnie po prostu "matuszka".

A propos innego postrzegania. Czy ciężko jest być matuszką? Czy jest więcej obowiązków?

- Dla mnie to jest duża odpowiedzialność. Jest się ciągle na przysłowiowym świeczniku. Trzeba zwracać uwagę na nienaganne zachowanie, odpowiedni strój itp.

A jak wygląda kwestia obowiązków wykraczających poza te standardowe, domowe, np. pieczenia prosfor, czy też innych?

- Tak, są dodatkowe obowiązki i jest ich wbrew pozorom dość dużo. W moim przypadku należą do nich właśnie pieczenie prosfor, uczestnictwo w chórze, oraz pomoc baciuszcze w codziennych obowiązkach. Można by rzec – bycie jego prawą ręką, by nie zapomniał o zaplanowanych spotkaniach, żeby na wyjazdowe nabożeństwo zabrał wszelkie niezbędne rzeczy oraz wiele drobniejszych, które trudno by teraz wymienić. W dzisiejszych czasach wygląda to z resztą nieco inaczej. Wymieniamy i uzupełniamy się obowiązkami zarówno tymi domowymi jak i stricte cerkiewnymi. Odnośnie samych prosfor, to pieczemy je w zależności od potrzeb parafii czy też wypadających aktualnie świąt, średnio jednak raz w miesiącu. Odpowiednio przechowywane wystarczają na 3, 4 Boskie Liturgie.

Wracając do pielgrzymki, to jak wygląda dzisiejszy dzień?

- Jest ciężko, nawet bardzo ciężko. Pomijając fakt upału, jest to najdłuższy etap tegorocznej pielgrzymki. W porównaniu do wczorajszego dnia już zaczyna brakować sił, a mamy przecież dopiero półmetek odcinka. Pojawiły się otarcie i pęcherze. Wierzę jednak że jutro będzie lepiej. Bardzo bym chciała kontynuować tę tradycję w przyszłości i mam nadzieję, że uda mi się ją zaszczepić swoim dzieciom.

Ciążące nad nami od rana spóźnienie nie pozwoliło na dłuższy odpoczynek. Ruszyliśmy kwadrans po 17, nie dowierzając, że do noclegu pozostało jeszcze aż 13 kilometrów. Bóg chyba rzeczywiście postanowił nas dziś doświadczyć. Zaraz po wyjściu z Tyniewicz Małych, asfaltowa droga zmieniła się w żwirową, żwirowa w piaskową, piaskowa w polną, a ta z kolei w wydeptany nieużytek, który figuruje jako droga zapewne tylko na mapach geodezyjnych. Chylące się ku zachodowi słońce rzucało nasze cienie na pola ciągnące się niemal po horyzont. W większości już zaorane naocznie świadczyły o nieuchronnie zbliżającej się jesieni. Kiedy 55 duszyczek wspinało się z wolna na zdające się nie mieć końca wzniesienie, pojawiło się zwątpienie. Niespodziewanie jednak, tuż za szczytem czekał na nas o. Justyn, szerokim gestem zapraszając z powrotem na asfaltową drogę i na kilkunastominutowy odpoczynek. Była to wieś Lady, gdzie spotkanie i krzepiący posiłek przygotował nam ks. Jerzy Kulik.

5 kilometrów dalej czekali na nas mieszkańcy Czyż. Wieś liczy 170 numerów. Pierwsze domy minęliśmy tuż przed 20.30. Drogę do cerkwi oświetlały nam uliczne latarnie. Praktycznie w ciszy wpatrywaliśmy się w niebieskie kopuły świątyni, w oczekiwaniu na dźwięk dzwonów. Wreszcie są. To kres dzisiejszej podróży. W cerkwi zapalonych jest tylko kilka łampadek i cztery lampki. Mimo zmęczenia w większości nie siadamy. W półmroku wysłuchujemy modlitw wieczornych, po których powoli rozchodzimy się na noclegi. – Jestem z was dumny – powiedział o. Justyn na zakończenie tego trudnego dnia. – Przeszliście prawie 40 kilometrów.

Dziękujemy ojcze. Prawdę mówiąc my też jesteśmy z tego dumni.

 

Adam Matyszczyk

Script logo